środa, 4 września 2013

26. dzień: 30 km. Pierwszy i ostatni taki bieg

Idealna trasa na 30km biegania przez Kraków
Chciałam pierwotnie zatytułować dzisiejszego posta: "Pakiet na Berlin odstąpię". To by doskonale zobrazowało moje wrażenia z dzisiejszego biegania. Przyszło mi też do głowy "Krew, pot i łzy". Tylko że zamiast krwi było zwracanie zawartości żołądka, pot zamienił się w kryształki soli, aż płakać nie było czym... Miało być długie wybieganie. Zaplanowałam starannie tą trzydziestokilometrową trasę, po asfalcie, bez skrzyżowań i bez istotnych przewyższeń. Pierwszy taki bieg, bo do tej pory nie robiłam naraz takich dystansów po asfalcie (kicania po urozmaiconym terenie górskim nie liczę). Ostatni taki bieg, bo w planie już zaczyna się delikatny tapering. Co z tego wyniknęło?
Błąd nr 1: zbyt ciepłe ubranie. Od przeziębienia w niedzielę, wciąż czułam się wyziębiona. No to założyłam długie legginsy, chustę na głowę. A temperatura od poranka do południa wzrosła o kilkanaście stopni. Błąd nr 2: spinka. Już to pisałam - kiedyś cieszyłam się na takie treningi, długie, nudne i spokojne. A od jakiegoś czasu narasta we mnie napięcie przedstartowe. Na treningach przede wszystkim zastanawiam się, czy wystarczająco się przygotowałam. Dzisiaj niewątpliwie zabrakło luźnego podejścia. Błąd nr 3:  nie zadbałam o odpowiednie odżywienie się przed takim treningiem. I jednocześnie zignorowałam sygnały z mojego (chyba znowu) nadwrażliwego brzuszka. Błąd nr 4: nie zrobiłam rozgrzewki. Bez komentarza.
Początek biegu: było ok, równiutko, chociaż niepokoiłam się o każdy drobiazg i czułam, że nogi jakieś ciężkie. Początek końca:  na 11 km nagłe skręty brzucha zmusiły mnie do wizyty w Galerii Kazimierz. Nie, nie na zakupy. Po tej przerwie wydawało mi się, że problemy już za mną i uznałam, że to dobry moment na pierwszego żela. Właściwie to bardziej mus owocowy, niż żel. Zwał jak zwał, zawartość saszetki wylądowała na 14 km na trawniku. Dla porządku dodam, że pomiędzy plecaczkiem a trawnikiem była chwilę w moim żołądku. To mi się jeszcze  w życiu nie przydarzyło. Mówi się trudno, próbowałam dalej truchtać. Byłam na siebie zła, że nie wzięłam do plecaczka awaryjnych kilku zł, akurat by się przydały na powrót tramwajem do domu. Bo najdalej na 15 km powinnam zakończyć bieganie. Byłam już zbyt odwodniona, żeby kontynuować trening. A co najgorsze, kolejne łyki mojego napoju prawie - izotonicznego skutkowały cholernie bolesnymi reakcjami żołądka. Pić czy nie pić? Tak źle, i tak niedobrze. Powłóczyłam nogami, nawet nie nazywam tego bieganiem. Skupiłam się na tym, żeby jakoś dotrzeć spowrotem do auta. W tej drodze przez mękę miałam jeszcze pięć przystanków. 25 km - odzywa się na chwilę lewe kolano, jeszcze tego brakowało. Na ostatnie półtora kilometra nie starczyło już sił na bieg, a może po prostu przestało mi zależeć. 200 m od auta - gdyby mnie ktoś zapytał, czy dam radę - nie wiem, czy odpowiedziałabym "tak".
Efekty odwodnienia na camelbaku (c) 250 dni
Podsumowanie. Co by tu pozytywnie... Jestem pewna, że powyższe bardzo fizjologiczne problemy (starałam się nie przesadzać z opisem) nie były spowodowane bieganiem. Było to coś w rodzaju grypy żołądkowej, bo zatruć w zasadzie nie miałam się czym. Mimo wszystko dotarłam do mojej "mety". Ostatecznie, tempo 6:30 (nie licząc chodzonego finiszu) uważam za zaskakująco dobre, jak na całą sytuację.
Może jednak powinnam nazwać dzisiejszy raport treningowy "Dzień Świra". Tydzień temu też nie było zachwytu. I podobnie jak tydzień temu, dostałam popołudniu  maila z porcją nowinek startowych na Berlin.