sobota, 28 września 2013

2. dzień: 46 km. Berlin Marathon INLINE SKATING


Wynik netto: 01:25:39

59. miejsce w klasyfikacji brutto kobiety open, na 1449 sklasyfikowanych.

To wydarzyło się popołudniu, a dzień zaczął się tak...

Pobudka o 7:05. O dziwo, czułam się nawet wyspana. Jakość snu zawdzięczam stoperom do uszu:) Po co jednak wstawałam tak wcześnie, skoro wyścig dopiero o 15:30? Otóż umówiliśmy się z Darkiem na poranny jogging po mieście.

Mieliśmy wprawdzie do wyboru zorganizowany Breakfast Run o 9:30, stwierdziliśmy jednak zgodnie, że jeszcze się w ten weekend nabiegamy w tłumie;) Przedśniadaniowa przebieżka wspaniale mnie nastroiła na dalszą część dnia. Berlin w blasku wschodzącego słońca, z nieskazitelnie błękitnym niebem, z pustymi ulicami i placami, tworzył niezwykłą atmosferę  wyjątkowego dnia. Przebiegliśmy w tempie niewiele ponad 5'/km zaledwie 4 km, podziwiając monumentalne budowle, robiąc po drodze ćwiczenia i przystanki na fotki. Wdychając głęboko w płuca chłodne powietrze miałam nadzieję, że kolejny poranek będzie równie rześki.
Śniadanko w hostelu bardzo smaczne. Chrupiące tosty (takie zwykłe jasne, z opiekacza) sprawdziły się już rok temu jako śniadanie przedstartowe. Wciągam zatem 3 ciepłe tosty, masełko, biały serek, na to przywiezione z Polski dżemiki i miód.  Porcja sałatki owocowej, takiej z puszki, na dokładkę. Po śniadanku odpoczynek, to lubię:) 
Nie lubię za to popołudniowych startów, ewentualnie w takiej konfiguracji, że rano trzeba wyjechać z domu. Za dużo czasu zostaje na myślenie;) Ciężko się czymkolwiek zająć, trudno rozplanować jedzenie. No to chociaż przejdźmy się, żeby tak nie leżeć bez sensu;) Moi współtowarzysze spacerku zdecydowali się na zjedzenie makaronowego obiadu jeszcze przed południem, ja poprzestałam na napoju czekoladowym. Pod Bramą już dużo tłoczniej, turyści, biegacze. Skoczyłam jeszcze do najbliższego marketu po tradycyjne zakupy z Niemiec, czyli moje ukochane żelki lukrecjowe w ilości hurtowej. W tzw. międzyczasie podjadałam kwaśne żelki, banana, wypiłam jogurt, herbatkę i napój z minerałami. 
Nie chciałam robić sobie przed startem drzemki, jak rok temu, bo mogłabym czuć się po niej rozbita i ospała. No i tak się poukładało, że zamiast drzemki tylko sobie chwilę poleżałam. Sprawdzenie rolek (dzięki Dominik!), skompletowanie torby do depozytu (minimum rzeczy na przebranie po wyścigu, bo wychodziliśmy z hostelu w strojach startowych i na rolkach), sprawdzenie wszystkiego jeszcze raz. Ostatnia rzecz przed wyjściem: przygotowanie izotonika na trasę i odżywki do wciągnięcia za metą (vitargo recovery). Wyszliśmy z hostelu z odpowiednim zapasem czasu, tuż po czternastej. 
Piszę i piszę, i jeszcze ani jednego słowa nie napisałam o stresie przedstartowym. Bo mi jeszcze do tego momentu nie dokuczył! Czułam się o niebo lepiej, niż rok temu. No może nie na tyle, żeby użyć słowa "spokojna", ale nie było źle, nie trzęsły mi się ręce;) Zanurzałam się w przyjemności przeżywania tego dnia, na który czekałam i pracowałam tyle miesięcy. Wszystkie wątpliwości, które mi towarzyszyły w trakcie przygotowań, a zwłaszcza na ich końcówce, jakimś magicznym sposobem zniknęły z mojej głowy. Nawet zapomniany pasek od pulsometru czy stłuczone wczoraj podczas upadku biodro, nie wytrąciły mnie z równowagi.
Kawałek się przejechałam, bardziej w celu dojazdu do kibelka bez kolejki niż w celu rozgrzewki;) Po oddaniu rzeczy do depozytów rozeszliśmy się do swoich stref (z KKSW startowało 13 osób, spotkaliśmy też sporo znajomych z całej Polski). Ja z Anią do strefy C. Jak bardzo wysoka, bliska elity jest to strefa, zdałam sobie sprawę porównując swoją odległość od linii startu do tej z zeszłego roku. A jeszcze bardziej odczułam to na trasie: rok temu podczas całego wyścigu jechałam w dzikiej masie, próbując się przemknąć pomiędzy licznymi pociągami i mniej zorganizowanymi zawodnikami. Teraz czekały mnie inne doświadczenia.
Namówiłam Anię, żeby ustawić się w miarę możliwości w przedniej części strefy. Stałyśmy na miejscu już na 45 minut przed startem, symulując rozgrzewkę, oraz na zmianę nakręcając się i uspokajając nawzajem. Ania roztrząsała, czy przepisanie się ze strefy E do C miało sens. Ja tradycyjnie zarejestrowałam, że uczestnicy wokół mnie mają rolki wyścigowe, a nie takie kalosze jak ja. Napięcie narastało. Do tego stopnia, że publicznie oświadczyłam: "nie chcę przeżywać tego jeszcze raz". Na tamten moment miałam na myśli starty w wyścigach rolkowych w ogóle. Teraz to już jakoś inaczej interpretuję;) 
Te kilka minut przed startem rolkowym jest najgorsze. Nie tylko ja tak mam. Wynika to  ze specyfiki wyścigów na rolkach. Od początku trzeba się zerwać. Duże prędkości. Ostra walka. Kontakt fizyczny, wpychanie się pomiędzy zawodników. Niedoskonałości nawierzchni do tego. Tu wystarczą ułamki sekund, żeby wszystko stracić, albo co najmniej dużo popsuć. Nie ma czasu na precyzyjne zaplanowanie strategii, nie ma czasu na podejmowanie decyzji. Wszystko sprowadza się do tego, jak to skwitował nasz doświadczony rolkowy kolega, żeby nap***alać ile sił w nogach i się nie wyp***olić;)
Tuż przed startem dwukrotnie poprawiałam wiązanie sznurówek. Dziewczyny ze strefy A poszły, po 3 minutach chłopaki. Kolejne odliczanie dla strefy B. Znowu przerwa, zdejmują taśmy, biją dzwony (ten dźwięk odliczania do startu zapamiętam do końca życia, sam w sobie podnosi tętno!), włączam garmina przed matą, lecimy. Ja oczywiście ze swoim żółwim krokiem tracę sporo od razu na początku, normalka. W pierwszych minutach kształtują się pociągi, ale ja się jeszcze nie ustawiam jako wagonik, tylko gonię do przodu, ile sił w nogach. Na pierwszych kilometrach tasowania, dużo się dzieje i zmienia, widać, że umiejętności zawodników z tej strefy są na dużo wyższym poziomie niż w tej mojej zeszłorocznej. Jednak wraz z przepisaniem się do strefy C, mi chyba tych zdolności nie przybyło;) Odważnie (jak na mnie) składam się w kolejne zakręty, przyspieszające przekładanki to dla mnie wciąż zbyt wiele przy tej prędkości. A kiedy mijam na 4. km ostry zakręt w prawo, na którym w zeszłym roku miałam pamiętną grupową glebę, od razu mi lepiej.
Wpycham się w każdy szybszy od mojego pociąg. Nie kalkuluję. Jedyna rzecz, którą robię z ostrożności: kiedy po ustawieniu się za zawodnikiem zauważyłam, że jakoś nierówno macha nogami odpychając się do tyłu, uznaję to za zbyt ryzykowne i przeskakuję za innego. Na tych pierwszych kilometrach jeszcze miałam wybór... Mijamy pierwszą wywrotkę, drugą, kolejną...
Idę, a właściwie jadę jak burza;) Nawet wyskakuję z pociągu, kiedy tylko czuję, że jedziemy za wolno. Solo, albo za pojedynczym zawodnikiem. Mniej więcej od nastych kilometrów mocno się rozrzedza na trasie, jadę z dwoma facetami, przy czym jeden z nich był nastawiony na współpracę ze mną, a drugi chyba postanowił przejechać ten maraton sam;) Dużo prowadzę (chyba na żadnym wyścigu tyle nie prowadziłam!!!). Nie ma już żadnego pociągu do dogonienia, mijamy tylko niedobitki, które odpadły z szybszych grup. Nie ma za kim odpocząć. Tego się w Berlinie nie spodziewałam: długie chwile pustej trasy przede mną, prowadzę długie odcinki. I znowu, i znowu.
Na dwudziestym którymś kilometrze przypominam sobie, że wypadało by skorzystać z izotonika. Wyjmuję butelkę z kieszonki na plecach, a ta butelka... wyślizguje mi się z dłoni i leci w kosmos. Sama się zaskoczyłam, bo zamiast przeklnąć na czym świat stoi - pomyślałam sobie tylko "no trudno". Ale i tak kilka razy na trasie zdarzyło mi się, że krzyknęłam albo przeklnęłam (oczywiście po polsku), zwłaszcza poganiając kogoś przede mną;) Zamiast picia, wciągam żelka (nutrend). Nie czuję, żeby jakoś specjalnie pomógł. Na ostatnich kilometrach jestem już zmęczona (zabrakło izotonika? przesadziłam z tętnem?), a moi "koledzy" już nie chcą prowadzić. Wyprzedza nas jakaś para, daję z siebie wszystko, żeby skorzystać z takiej podwózki. Drugą osobą w tej parze jest taki przecinek, że nie ma się za nim jak schować. Mam trudności, żeby się za nimi utrzymać.
Na ostatniej prostej okazuje się, że miałam parę osób za plecami (ja się za siebie podczas wyścigu nie oglądam), wyskakują na finisz widząc Bramę. Niektórym się wydaje, że meta jest właśnie pod Bramą, a to jeszcze kawałek;) Ja też przebieram ile sił w nogach, ale nie daje mi to już takiego przyspieszenia. Tak czy inaczej, stoper zatrzymany na 01:25 daje ogromną satysfakcję. I już, rach ciach, po wszystkim. Nogi spęczniałe od pracy. Medal na szyję. Tętno spada natychmiast. Zawijam się w folię. Jak najszybciej do depozytu, ubrać się w bluzę, wypić odżywkę, jogurt (muller pistacjowy), co by w pełni skorzystać z okienka węglowodanowego. Oddać czip. Wszyscy z naszej drużyny docierają do mety bez większych komplikacji, większość zrobiła życiówki, oni mogą już świętować... Ja się rozciągam. Drukujemy sobie wyniki (przynajmniej mam potwierdzenie, że użyłam właściwego czipa).
Wracamy do hostelu. Pod gorącym prysznicem spędziłam dłuższą chwilę. Przygotowując worek depozytowy na rano, usiłowałam przy tym jak najwięcej zjeść. Może to, może tamto, co by tu w siebie wmusić... Z torby z jedzeniem niewiele ubyło. Za to strasznie dużo drobiazgów spakowałam: oprócz stroju startowego żelki na trasę, strój przedstartowy (bluza i folia), jedzenie i picie na "po", rzeczy pod prysznic, ciuchy na przebranie po prysznicu, telefon. Ładuję na wszelki wypadek garmina i mp3. Miałam jeszcze dołożyć parę euro, zapomniałam, i tak się uzbierał niezły stosik, ledwo wszystko do tego worka weszło. Oznaczam własnymi naklejkami z numerem butelki na jutro, te do oddania na punkty odżywcze.
Zostaję sama w pokoju, wszyscy współlokatorzy wybrali się na miasto. Przed położeniem się spać, smaruję jeszcze sobie plecy bengay'em. Mięśnie bolą jak nigdy, a tak precyzyjniej, to bolały mnie tak tylko raz w zeszłym roku po setce (tzn. 100 km).  Wkładam stopery do uszu. Zasypiam ogromnie dumna z siebie. Że się nie wiozłam, że tak zapracowałam na wynik. Że się nie dałam niedoskonałościom nawierzchni wykluczyć z rywalizacji. Mam poczucie, że ten dzisiejszy wynik mi się należał. Jest w sam raz. Jestem zachwycona, że dwie niekontrolowalne zmienne, czyli pogoda i błędy / upadki innych zawodników, były dla mnie łaskawe.
Po starcie zawsze zadaję sobie takie pytania: Czy mógł być lepszy wynik, czy coś bym zmieniła? W tych okolicznościach, przy moich możliwościach - nie. Nie było żadnej straconej szansy, nie mogę sobie ani troszeczkę zarzucać, że zrobiłam coś zbyt zachowawczo. Nie  będę zmyślać, co by było, gdybym np. startowała z innej strefy.
Dopiero po powrocie do domu analizuję wykresy. Szkoda, że wiem jakie miałam tętno, bo jestem pewna, że średnia była ekstremalnie wysoka. Na macie połówkowej miałam czas 00:41:42, co oznacza, że druga połówka była wolniejsza:/ Z moich międzyczasów wynika, że najsłabsze były kilometry 26 - 30. Brak przyspieszenia na koniec interpretuję jako brak oszczędzania się wcześniej:) Na dalsze analizy, zwłaszcza pod kątem treningów, przyjdzie jeszcze czas....