niedziela, 29 września 2013

1. dzień: 43 km. BERLIN MARATHON Running


Wynik netto: 03:57:23

2168. miejsce w klasyfikacji brutto kobiety open, na 8995 sklasyfikowanych.

Oba "występy" dały mi 5. miejsce w klasyfikacji Double Starters kobiety open, na 40 które ukończyły.

Ponieważ to dzień numer jeden mojego projektu, z góry ostrzegam, że będzie bardzo szczegółowo. Wszystkie detale wydają mi się warte zapamiętania:)
Wczoraj położyłam się później, niż chciałam (było już po jedenastej), zasnęłam natychmiast. Dzięki stoperom nie budziły mnie ani samochody jeżdżące ulicą pod hostelem, ani współlokatorzy wracający w nocy - czy już nawet nad ranem - z rolkowego after party:) Obudziłam się sama z siebie około wpół do piątej, i już tak przeleżałam, przewracając się z boku na bok, aż budzik oznajmił 5:47. Jeszcze ciemno. Plecy dalej bolą, stłuczone biodro i żebra też, ale pocieszam się, że to na pewno nie przeszkadza w bieganiu, a w ogóle to tą niebezpieczną część Finału mam już za sobą, przede mną tylko długi spokojny spacerek:) Punktualnie o szóstej schodzę na śniadanie, podobnie jak wielu innych biegaczy. 3 ciepłe tosty - powtórka z wczoraj, do tego kisiel "słodka chwila"  i herbata. Rozglądam się wokół podglądając, co jedzą inni. Niektórzy mają swoje tajemnicze mieszanki, a inni jedzą najzwyczajniejsze kanapki z jajkiem, pomidorami i wędliną.
Wracam do pokoju, przed wyjściem pozostaje do zrobienia ostatnia rzecz: rozmieszanie izotonika (vitargo) do 6 butelek, które oddam na punkty odżywcze. Resztkę zabieram do osobnej butelki, wypiję po drodze. Odżywki można oddać najpóźniej do 7:30, na punkcie który jest oddalony od hostelu o ponad 2 km, więc kilka minut po siódmej znikam z hostelu. Resztę rzeczy zostawiam przygotowane do zniesienia do auta. Wszyscy jeszcze śpią. Z recepcji dobiegają mnie dźwięki piosenki, przy której zapisywałam się na Berlin. Na ulicy nie można mieć wątpliwości, co się dzisiaj w mieście dzieje. Do startu jeszcze prawie 2 godziny, a fale biegaczy zmierzają już w stronę Bramy, jak na jakimś marszu gwiaździstym;)
Oddając moje butelki na tira z prywatnymi odżywkami, nie miałam złudzeń, że mogę się z nimi już nie zobaczyć. Paka załadowana wanienkami, a w każdej wanience rządki butelek... Co sprytniejsi ozdobili swoje odżywki, żeby je zobaczyć z daleka, np. miniaturowymi flagami, króliczkami, a nawet sztucznymi kwiatami. Nie martwiłam się tym jednak, bo stoły z prywatnymi odżywkami miały być pierwsze, więc zaplanowałam sobie: jak nie zobaczę swojej butelki, to lecę dalej i zgarniam kubki z "publicznych" stołów
Nie ma co zwlekać, kieruję się w stronę mojego namiotu z depozytami. W porównaniu do wczorajszych wrażeń ze strefy startu / mety, wszystko jest zwielokrotnione. Rolkarzy startuje bodajże 6,5 tysiąca, a biegaczy - jakieś sześć czy siedem razy więcej. Nie mam jednak żadnego problemu z odnalezieniem się, dodatkowo dobre wrażenie robi ogromna ilość wolontariuszy gotowych do pomocy, są widoczni na każdym kroku. Poranek bardzo chłodny, tak jak wczoraj. W depozycie zostawiam razem z całą torbą ciepłe getry i czapkę, zawijam się szczelnie w moją folię z wczoraj i bluzę, przygotowaną specjalnie na tą okazję. Sporo ludzi ma na sobie jakieś stare sweterki, prawie wszyscy korzystają z foliowych kubraczków, rozdawanych przez wolontariuszy.
Do toitoi przy depozytach spore kolejki. Przed tymi ustawionymi przy wejściu do strefy pusto, korzystam. Ustawiam się z przodu strefy G, czyli tej na 3:50 - 4:10. Jest równo ósma, do startu około godziny. Relaksuję się na leżąco / półleżąco, rozciągam plecy. Zjadam kawałek banana, wciągam całe opakowanie słodzonego mleka w tubce. Robię rozgrzewkę - taką stacjonarną, jeszcze się przecież dzisiaj nabiegam. Tłum mocno gęstnieje, w naszej strefie pojawiają się pacemakerzy na 4:00. Na wszelki wypadek podchodzę do jednego z nich i dopytuję, jak będzie biegł: na netto 3:59, pierwsze 2-3 km wolniej, potem równo w tempie 5:35, żeby mieć zapas czasu na punkty odżywcze. 
Spoglądam na Kolumnę Zwycięstwa, w kierunku której rozpoczyna się bieg. Słońce oświetla świat na złoto, ale tak jesiennie, nie dając ciepła. Z drzew poleciały żółte liście, a w niebo baloniki jednego z zająców. Konstatuję również brak zdenerwowania u siebie. Jak napisałam wczoraj: bieganie przez kilka godzin to zupełnie coś innego, niż pokonanie maratonu na rolkach. Tu będę podczas wyścigu sama ze sobą, mimo czterdziestotysięcznego tłumu. Tu będzie mnóstwo czasu na rozmyślania, na podejmowanie decyzji. Przed startem doświadczam niezwykłego jak na okoliczności uczucia: jestem wzruszona, ani trochę zdenerwowana (!). To jest ten moment, to jest mój dzień. Tyle czekałam. Miliony razy sobie to wyobrażałam. Przeżywam to tak mocno. Każdy detal wydarzenia w którym uczestniczę, tego co dzieje się wokół, odbieram wszystkimi zmysłami niezwykle wyraziście.
Na parę minut przed startem przemykam jeszcze przez strefę F, na symboliczne odwiedziny w toitoi. Grają piosenkę. Uśmiecham się. Pokłady mojego spokoju wewnętrznego wydają się niewyczerpane. Wiem, co zrobiłam, aby się tu znaleźć i wiem, co mam robić. Nie chodzi o poczucie stania się superbohaterem, co zrobi nagle maraton w 3:30. Chodzi o pełne przekonanie, że bez względu na czas będę zadowolona z wyniku, ponieważ zrobię wszystko w tych okolicznościach, aby ten był jak najlepszy. W ostatniej chwili, kiedy kończy się przerwa po starcie stref A-E, żegnam się z bluzą. Wolontariusze zbierają te wszystkie folie i ciuchy.  Otwierają taśmy pomiędzy moją strefą G i wcześniejszą F, bo startujemy razem. Zanim przemieścimy się do maty startowej, trochę się mieszamy. Wszystkie baloniki na 4:00 kawałek za mną.
Przechodzę w trucht dopiero tuż przed matą. To jest to miejsce, to jest mój czas. Zaczynam w moim odczuciu bardzo powoli. Jeszcze przed startem obiecałam sobie, że nie zacznę szybciej niż w tempie 5:41, zresztą sądziłam, że gęsty tłum uniemożliwi szybsze poruszanie się, nawet specjalnie w tym celu ustawiłam się po prawej stronie (tu jest więcej ludzi; na rolkach ma to sens bo pierwszy zakręt jest w prawo, ale na biegu?). A tu niespodzianka, jest stosunkowo luźno (jak na Berlin), kto chce – może wyprzedzać. Odcinek ulicą 17. Czerwca, czyli jakieś 2,5 km, które wczoraj śmignęłam przez momencik - dzisiaj trwa i trwa. No tak, dzisiaj to wreszcie będzie czas, żeby się porozglądać na tej trasie, bo na rolkach to widzi się tylko pośladki zawodnika przed sobą, lub dziury w asfalcie;) W takich okolicznościach mija pierwsza piątka, w idealnym tempie. Jestem zadowolona że dobrze się ustawiłam, bo biegnę mniej więcej w tempie otaczających mnie ludzi.
W ogóle to podzieliłam sobie maraton na cztery dziesiątki, ten pomysł sprawdził się u mnie doskonale:) Pierwsza miała być ostrożna, rozgrzewkowa, rozpoznawcza, wprowadzająca w rytm biegania. Dokładnie tak się stało. Od początku byłam skoncentrowana na obserwacji wskazań garmina (na głównym wyświetlaczu ustawiłam dystans zamiast strefy tętna, tempo aktualne, tempo średnie). Na drugiej piątce zaczynam obserwować podejrzane wskazania gps’a, widzę tempo np. 5:15 na garminie, hamuję się. W rzeczywistości były to odchylenia spowodowane trudnościami z odbiorem sygnału w gęstej zabudowie miasta. Tylko dlatego ten odcinek wyszedł najwolniejszy. Nawet gdzieś na 8 km wyprzedza mnie na chwilę zając na 4:00.
Biegnie mi się na tyle dobrze, że pozdrawiam spotykanych po drodze biegaczy z Polski głośnym „dzień dobry”. Gdzieś około 7. km nawet biegnę kawałek z poznanym podczas biegu chłopakiem, ucinamy sobie pogawędkę, jak gdyby nigdy nic. Na całej trasie miałam zapas energii, aby machać do kibiców, pozować do zdjęć, klaskać zespołom muzycznym na trasie. Zapowiedź, że będzie ich na trasie kilkadziesiąt, okazała się jak najbardziej spełniona. Na niektórych odcinkach jeszcze słychać było muzykę z mijanego punktu, a już dobiegały dźwięki z następnego! Dlatego też wstrzymywałam się z włączeniem mp3. Nie chciałam swoimi dźwiękami odgradzać się od percepcji tego magicznego „tu i teraz”. Zarejestrowałam kilka mobilnych punktów kibicowania (czyli pojawiających się na trasie wielokrotnie, dzięki przemieszczaniu się metrem), oraz wiele punktów w barwach narodowych (najwięcej duńskich). Szkoda, że polscy kibice nie byli jakoś bardziej zorganizowani i zauważalni. Szkoda też, że sama nie mam koszulki z polskimi oznaczeniami.
Początek drugiej dziesiątki mija wręcz niezauważalnie. Już na 13. km zjadam pierwszego żela (morelowy nutrend), zawczasu. Na 15. km pierwszy raz chwytam swoją butelkę ze stołu „personal refreshments”. (Ten na 9. km ominęłam, trochę to się zgapiłam, a trochę też wyniknęło to z braku takiej potrzeby.) Jestem bardzo mile zaskoczona, że nie mam problemu z odnalezieniem swojej butelki, udaje się to zrobić niemalże w biegu, ponieważ na stole zostało ich zaledwie kilkanaście! Kolejne kilometry mijają mi równiutko, szybko (tzn. na czas 4:00), płynnie i lekko. Z zadowoleniem odnotowuję, że pomimo zbliżania się do 20. km niewiele się pocę, oddycham spokojnie, zatem tętno z pewnością nadal pozostaje w bezpiecznej, niskiej strefie.
Na macie połówkowej zerkam na garminie na czas. 01:59 (sekund nie widać). Wyśmienicie, szanse na czas poniżej 4 godzin nadal są. W tym momencie uświadamiam sobie jednak, że utrzymanie tempa 5:40 raczej nie wystarczy, ze względu na nadprogramowe metry. Już przy znaku 10. km miałam nadliczbowe 150 m, chociaż od początku pilnowałam niebieskiej linii. No nie dało się biec cały czas idealnie po niej, parę razy nawet przy okazji zostałam potrącona z łokcia albo sama nadepnęłam komuś na piętę. Na 20. km nadwyżka wynosi już ponad 200 m. Około 22. km wciągam drugiego żelka (też  nutrend). Na 25. km trzeci raz powtarzam manewr z moją butelką z punktu: zgarniam ją ze stołu, zbiegam spowrotem na środek aby uniknąć kolizji (btw jako jedyna sygnalizuję zmianę kierunku biegu ręką, jakiś nawyk z rolek czy co…), i dopiero po minięciu największej zgęstki wypijam kilka łyczków, chowam butelkę na brzuch pod gumkę od spódniczki. Tym samym, wypicie jednej porcji (niecałe 200 ml) za każdym razem rozkładam na ponad kilometr.
W ogóle to przewidywałam, że trzecia dziesiątka może być dla mnie najtrudniejsza, że mogą pojawić się kłopoty, wątpliwości, kryzysiki właśnie na tym odcinku. Tymczasem nic takiego się nie działo. Tzn. ze mną, bo kłopoty innych już na trasie widać. Najbardziej współczuję tym, którzy stoją w kolejkach do toitoi. Na 27. km zaczynam odczuwać zmęczenie w stopach i mięśniach nóg, ale cieszę się (?!?), że to zwyczajne zmęczenie, a nie żaden ból. Gdzieś po drodze ze dwa razy coś mnie próbuje zakłuć w brzuchu, ale szybko prostuję się, delikatnie rozciągam i tym samym to ogarniam. Na punkcie PowerBara udaje mi się złapać dwa żele porzeczkowe, tak troszkę z chytrości, bo nie zamierzałam ich zjadać – chowam je do stanika w miejsce zużytych nutrendów (btw to świetny podręczny schowek; a chusteczki "na wszelki wypadek" zainstalowałam w... skarpecie).
Czwarta dziesiątka rozpoczęta. Wieje, ale "to przecież tylko taki chłodzący zefirek";) Widzę, że od kiedy odpuściłam sobie troszeczkę pilnowanie niebieskiej linii, dodatkowy dystans powiększył się i przekroczył pół kilometra (!). Usiłuję w myślach przeliczać tempo, jakie powinnam mieć na czas poniżej 4 godzin. Garmin wariuje, pokazując tempo chwilowe od 4:30 do 6:30. Nie chcę przyspieszać ile się da, przedkładam komfort i przyjemność z tego biegu nad urywanie sekund. Jednocześnie w głowie krąży ta myśl, że gdybym w tej sytuacji przybiegła na 4:01, to bym sobie tej minuty nie darowała. Dlatego nie odpuszczam, koncentruję się na biegu, na postawie, na oddychaniu. Staram się wycisnąć jak najwięcej prędkości z każdego metra, bez jednoczesnego zmuszania serca do cięższej pracy. Z moich mętnych przeliczeń wynika, że jeśli nic się nie wydarzy, to będzie ta trójka z przodu.
Efekt zapachu mety zaczyna u mnie działać. U innych niekoniecznie, coraz więcej ludzi rozciąga skurcze na barierkach, przechodzi w marsz. Coraz więcej osób wyprzedzam. Jeszcze nie wiem, że zawodnicy nazywają to negative split, i podobno zaledwie 10% uczestników biegu się to udaje. Druga połówka wychodzi szybciej od pierwszej o 2 minuty 20 sekund. I to pomimo tego, że na punktach odżywczych spędzam trochę czasu. Korzystam też z wanienek z wodą, zamaczając sobie w nich moją chustę na głowę. Nie jest gorąco, schładzam się tak na wszelki wypadek. Przy stole na 35. km zatrzymuję się na dobre kilka (-naście?) sekund, zaskoczona, że nie ma mojej butelki. Ale nie przejmuję się, spowolnienie przy punktach traktuję jako odpoczynek, który skumuluje się w postaci sił na finisz (nie ma to jak korzystna interpretacja). Średnie tempo od połówki i tak nieźle podkręciłam. Ani razu nie zadałam sobie pytania "co ja tu właściwie robię". Ani śladu kryzysu. Chyba nic nie mogło popsuć mi tego biegu i nic nie mogło zmącić mojego spokoju i radości.
Po drodze miałam zamiar jeszcze zjeść jednego lub dwa żele (w sumie miałam ze sobą 5 sztuk: 2x nutrend, 2x agisko i 1x isostar), ale na tym etapie nie dałam rady przyjąć już ani jednego. Na 36. km ogromny ekran z wyświetlaniem wiadomości motywacyjnych, które rodzina czy znajomi mogli wpisać wcześniej na stronie maratonu. Tu małe rozczarowanie – wiadomość dla mnie nie zdążyła się wyświetlić, pomimo że nawet specjalnie zwolniłam:/ A braciszek nie chciał mi potem zdradzić, co tam zaprogramował, kazał biec za rok;) Kolejne kilometry, 37., 38., 39. mijają... same z siebie. Swoje zmęczenie rozpoznaję wyłącznie po tym, że częściej zerkam na garmina. A i tak nie jestem w stanie przeliczyć, na jaki czas biegnę. Dalej, ku mojemu zdziwieniu, biegnie mi się wyśmienicie. Delikatnie przyspieszam. Nie pamiętam, który zakręt będzie tym ostatnim. Przy znaku 41. km patrzę na czas: 03:52, już w tym momencie poczułam się zwycięzcą;) Nie zależy mi na szybkim finiszu (to mała odchyłka od planu), wprost przeciwnie: chciałabym jak najdłużej nacieszyć się tym ostatnim kilometrem. Przedłużyć sobie to „tu i teraz” biegu wśród wspaniałych kibiców, biegu z widokiem na Bramę. Jest cudownie. Mimowolnie jednak przyspieszyłam, ten ostatni odcinek okazuje się najszybszy. Wbiegam na metę czując tylko mega szczęście, od paznokci u stóp po czubek głowy. To jest nie do wytłumaczenia, nie do opisania - to trzeba przeżyć! Wyłączam zegarek na czasie 03:57 i dystansie 42.800 m. Tłum tuż za matą gęstnieje, co zmusza do przejścia w marsz. Na to nogi zareagowały natychmiast, dziwne zmęczenie w stopach i w mięśniach, krok jakiś pokraczny. Medal zawisa na szyi. To już po wszystkim?!? Poryczałam się ze szczęścia…
Powoli przemieszczamy się w głąb strefy. Po minucie już marznę, zawijam się w folię. Dwa kubeczki z wodą, kawałek dalej dwa kubeczki z „herbatką” PowerBara (pyszna, wydaje się ciepła). Odbieram reklamówkę z pakietem „metowym” (reklamówka pełna żarcia, w odróżnieniu od pakietu startowego). Tak jak kilka godzin temu, i przez cały maraton, uśmiecham się do ludzi dookoła. Nie u wszystkich odnajduję podobne do mojego szczęście – wiele osób skrajnie zmęczonych, wiele wyraźnie zawiedzionych. Odbieram rzeczy z depozytu. Rozkładam się na trawniku, wysyłam informacje o ukończeniu biegu. Zimno, idę do namiotów z prysznicami. Trochę ciasno, ale nie muszę czekać w żadnej kolejce. Darek przybiega dwadzieścia minut po mnie, poprawił życiówkę o kilkanaście minut. Z siedmiu Polaków, zapisanych na double starta, większość – bo aż 4 osoby – nie docierają do mety.
Wykąpana i przebrana w suche ciuchy, leżę sobie na trawniku. Próbuję się ogrzać w słońcu, ale tak jak na trasie – wiaterek jest chłodny. Przygotowałam sobie kilka smakołyków, m.in. prawie 300-gramową czekoladę, ale w ogóle mi to nie wchodzi. Nie potrafię nic zjeść, może później. Zastanawiam się, dlaczego męskich pryszniców nie jest więcej od damskich, skoro facetów na maratonie jest co najmniej 3x więcej? Może dlatego, że kobiety spędzają pod prysznicem 3x więcej czasu;) Wielu facetów w ogóle się nie przejmuje, rozbierają się nie w szatni przy prysznicach, ale po prostu na trawniku przy namiotach;) Spotykamy kolejne grupki Polaków, pozdrawiamy się, wymieniamy wrażeniami.
Rozpiera mnie duma. Szczęście. Wiele tygodni pracy dały wymarzony efekt. Nie, nie mogę powiedzieć „udało się” – ja na te wyniki solidnie zapracowałam. Udowodniłam i sobie, i wielu innym, że nawet na pozór nierealne cele są możliwe. Wykorzystałam dzisiaj każdy metr, każdą minutę najlepiej, jak było to możliwe. Wiem, że czas dzisiaj realnie mógłby być lepszy, ale przecież nie po to biegłam. Liczyłam na sklasyfikowanie w okolicach 30% wysokości listy wyników double starta, może na pierwszą dziesiątkę. Double start to w ogóle rzadko realizowany pomysł, na ponad 40 tysięcy biegaczy i 6 czy 7 tysięcy rolkarzy,  zaledwie garstka – dwieście kilkadziesiąt osób zapisuje się na to, a kończy – jeszcze mniej. W tym roku udaje się to 155 mężczyznom i 40 kobietom. A ja na tej liście, w gronie zawodowców... na 5. pozycji. Oszałamiające, aż trudno mi uwierzyć.
Jeszcze gorąca czekolada i powoli zbieramy się w podróż powrotną. Całą drogę opowiadamy o pozytywnych wrażeniach z Berlina. Kolejne zaskoczenie, że jestem w stanie normalnie chodzić, poruszać się, nic mnie nie boli. No, zobaczymy, co będzie jutro;) Tymczasem nie potrafię odnaleźć słów, aby wyrazić radości z tego weekendu:)