środa, 5 czerwca 2013

117. dzień: 21 km. Deszczowa maruda biega

Zalany tor Kolna. (c) 250dni
Fotka z toru kajakowego mówi sama za siebie. Popołudniu deszcz zamienił się w mglistą mżawkę. To, że zmarzłam, nie ma przy tym żadnego znaczenia. Rolkom każda wilgoć szkodzi. Te 9 km to i tak za dużo. No nic, myślę sobie, nie można się poddawać... przetrzymałam mrozy, przebiegałam kwietniowe śniegi, a teraz bure deszczowe dni miałyby mnie zniechęcić? O nie, nie teraz. Do moich wyścigów coraz bliżej, odliczanie dni jakby przyspieszyło, a ja mam spory niedosyt jeśli chodzi o poczucie bycia przygotowanym... takie myśli krążyły mi po głowie, a nogi biegły. Nie ma chyba nudniejszego miejsca do biegania, niż trasa tyniecka od Kolnej do centrum. Wolałabym biegać w bardziej urozmaiconym terenie. Górskie szlaki jako miejsce treningu biegowego mnie zachwyciły, w zasadzie to odkrywam je na nowo... Tak sobie myślałam, a nogi dalej biegły... Chciałabym pobiec w niedzielę w Półmaratonie Jurajskim. Tymczasem mam jechać maraton w Dijon. Jakoś mi się to nie uśmiecha. Stłamszona po tysiącu kilometrów w busie, bez znajomości ani jednego słowa po francusku, w butach jak kalosze, bez stosownej na Mistrzostwa Europy formy... Tak, marudzę, ale nie mam pojęcia, po co tam jadę. Jedyna moja motywacja, czyli strój reprezentacji, został przesłany nie tam gdzie trzeba, zresztą uszyty nie na moje wymiary... Z takimi myślami przebiegłam ponad 11 km, w tempie zaledwie 5min55s/km. A jednak mnie to ucieszyło, jak zobaczyłam idealnie równiutkie tempo i tętno tak niskie, jak... nigdy. O matko, to da się na takim tętnie biegać?!?