środa, 31 lipca 2013

61. dzień: 18 km. Z każdym treningiem bliżej celu

Przed kontuzją cieszyłam się na środowe treningi: długie, spokojne, po prostu stworzone dla mnie:) A dzisiaj... głupio przyznać, ale nie chciało mi się wstawać. Jakieś obawy, że znowu coś pójdzie nie tak... Zanim wypełzłam spod kołdry, musiałam przeprowadzić ze sobą stanowczą rozmowę o tym, że każdy trening, nawet ten mniej udany, przybliża mnie do celu. I jeszcze o tym, że nie każdy trening, i nie każdy start, musi (i może) być lepszy od poprzedniego. Spakowałam camelbaka, mp3 i poszłam pobiegać. Nowy patent: wypróbowałam dzisiaj izotonik domowej roboty (mineralna + miód + sól). Dobrze się wsysało;) 
Uparłam się, żeby za wszelką cenę trzymać się niskiej, 2. strefy. Udało się pięknie, wykres tętna równiutki, chociaż kosztem prędkości. Linie wykresów są naruszone tylko w dwóch punktach: raz, kiedy się przewróciłam (dziwne, o własne nogi, na chodniku...) oraz pod koniec, kiedy postanowiłam się sprężyć na sprint do zielonego światła. Lubię takie bieganie, bez presji, bez pośpiechu, ale jest fajnie dopiero, kiedy już wejdę we właściwy sobie rytm. Dobrze się wtedy myśli oczyszczają ze spamu;)
Wybór trasy na pierwszy rzut oka może dziwić - w sporej części wzdłuż ulicy, ale to nie był przypadek. Zależało mi dzisiaj na trasie po pierwsze płaskiej, po drugie - bez świateł, a po trzecie - w miarę zacienionej, bo znowu za późno zaczęłam. Napotkani biegacze już wracali do bazy;) 
Zastanawiałam się jeszcze, biegnąc wzdłuż tej ulicy, co myślą sobie kierowcy? Zazdroszczą mi, że mogę sobie rano pobiegać a oni muszą jechać do pracy, czy raczej współczują, że ja się tu pocę a oni sobie wygodnie w klimie podróżują;)?